poniedziałek, 31 marca 2014

Ku przygodzie, czyli "atak" na Tavelsjö

Pierwsze dni minęły spokojnie. Zaznajomiłam się ze sporą ilością studentów, odwiedziłam centrum, zaczęły mi się zajęcia, które okazały się być bardzo fajne – zupełnie inne podejście do polskiego. Ale wydaje mi się, że to też dlatego, że czułam wielkie podekscytowanie tym, że mogę studiować na zagranicznej uczelni i w kraju, w którym nie byłam nigdy wcześniej. Poznałam też innych Polaków, którzy studiowali w tym samym czasie co ja. Z częścią z nich utrzymuję kontakt do dzisiaj. Z resztą jakoś drogi nam się rozeszły.

Był jakoś koniec września a początek października. Dwie z moich polskich koleżanek – Natalia i Dorota, zaproponowały byśmy we trójkę wzięły udział w wycieczce pieszej, która była organizowana przez parę studentów, którzy mieszkali i studiowali w Umeå. Byli też zapalonymi piechurami. Celem wycieczki było dotarcie przez weekend to miejscowości Tavelsjö, oddalona o około 30 km na północ od Umeå. Dla mnie to była totalna nowość bo jeszcze nigdy nie spałam pod namiotem, ani w śpiworze i to jeszcze gdzieś na północy Szwecji.
Nawet nie wiedziałam od czego zacząć przygotowania. No jasne… jak hiking to dobre buty – brak. No cóż, ładna jest pogoda więc pewnie adidasy wystarczą i przynajmniej będzie wygodnie. Duży błąd – jak się później okazało. Prowiant i woda (check), plecak (pożyczony – check), namiot (zorganizowałyśmy sobie 3-osobowy namiot, check), jakieś ciepłe ubrania (check), kurtka (check), aparat z naładowaną baterią (check), śpiwór (check). No to chyba wszystko, co jest niezbędne na weekendowy wypad poza miasto.
W piątek rano spotkałam się w pokoju Natalii i pomogłam jej dopakować i przepakować rzeczy. Później dołączyła do nas Dorota. Okazało się, że nasze plecaki były różnej wagi więc by być solidarnym uzgodniłyśmy, że co godzina będziemy robić rotację plecaków podczas drogi. Dzień wcześniej dostałyśmy informację od organizatorów, że wyruszymy nieco później bo ci mieli jeszcze jakieś sprawy do załatwienia na Uniwerku. Około godziny 15:00 zebraliśmy się w centrum Ålidhem (naszej dzielnicy). W sumie było nas około 15 osób. Na miejsce X – czyli tam, gdzie zaczynaliśmy naszą wycieczkę, dojechaliśmy autobusem. No to ruszamy.
Jak na razie wszystko szło gładko. Okolica piękna. Weszliśmy w las i podążaliśmy szlakiem wytyczonym przez tabliczki informacyjne znajdujące się na drzewach. Dlatego, że wyruszyliśmy później niż na początku zakładano, przystanek na nocowanie też musieliśmy zrobić wcześniej bo na tej szerokości geograficznej i o tej porze roku szybciej się ściemniało. Dla osoby, która wcześniej nie uczestniczyła w hikingu powinno się zorganizować najpierw spotkanie dotyczące sprawnego rozstawiania namiotu. No ale na szczęście nie byłam sama i miałam do pomocy koleżanki.
Na pierwszy przystanek zatrzymaliśmy się 5 km w głąb lasu od miejsca, z którego wyruszyliśmy. Była to piękna okolica, znajdująca się na wzniesieniu, z którego idealnie było widać całe Umeå. W obrębie naszego przystanku znajdowały się również drewniane chatki, które w okresie letnim są otwierane by ewentualni wędrowcy mieli się gdzie schronić. Nieopodal znajdowała się również drewniana, czerwona sławojka. Oczywiście zajrzawszy do niej zauważyłam w środku rolkę papieru toaletowego, słoik, w środku którego znajdowała się świeczka oraz plastikowa deska toaletowa – wiadomo gdzie. No muszę powiedzieć, że byłam nieco zdziwiona zauważywszy również plakietkę, która mówiła o dostosowaniu „toalety” również dla osób niepełnosprawnych. Hę? Szwecja…

Po oględzinach okolicy z dziewczynami wybrałyśmy sobie miejsce na otworzenie namiotu. Był to skrawek równej ziemi, nieco oddalony od pozostałych wycieczkowiczów. Dość sprawnie go rozłożyłyśmy, wstawiłyśmy nasze rzeczy i rozłożyłyśmy śpiwory. Ku mojemu zdziwieniu patrzę jak Natalia wyciąga ultra cienki materac i zaczyna go pompować – miała dziewczyna nosa. Przynajmniej będzie jej bardziej miękko. Po tych czynnościach dołączyłyśmy do pozostałych obozowiczów, którzy zaczęli rozpalać ognisko – oczywiście w miejscu do tego wyznaczonym. Szybko zaczęło się ściemniać. Patrzyłyśmy a to na ciepłe ognisko, a to na oddalone światła miasta. Było bardzo przyjemnie, aczkolwiek zaczęło się znacznie ochładzać. Jednak nie przypuszczałam, że temperatura spadnie poniżej zera! Zmęczenie już o tej porze dawało się we znaki. Pewnie już wówczas zeszło ze mnie napięcie i adrenalina i myślałam tylko o tym by się już położyć.
Kiedy ognisko się wypaliło, ugasiliśmy żar i każdy z nas zaczął zmierzać do swoich namiotów. U nas Natalia ze swoim materacem usadowiła się na środku – ja byłam z jej lewej strony a Dorota z prawej. Wgramoliłam się do swojego śpiwora, nakryłam się ubraniami by mi było cieplej i czekałam na sen, który nie przychodził. Pierwszy raz spałam w namiocie w śpiworze i nawet nie wiedziałam czego się spodziewać. Myślałam trochę o wydarzeniach z kończącego się dnia. Doszłam do wniosku, że było mi dość niekomfortowo. Leżąc w jednej pozycji w śpiworze typu „Mumia” zaczynało mi być po prostu zimno. Co chwila się budziłam z lekkiej drzemki. Po jakimś czasie poczułam, że coś na mnie kapie. Otworzyłam oczy i okazało się, że to szron zalegał na ściankach namiotu. Fakt ten nie tylko powodował kapanie zimnych kropel ale również to, że ścianki namiotu zaczęły się zapadać i bezpośrednio stykać ze mną. Już wiedziałam, że to nie będzie dobra noc. Przesunęłam się trochę ku Natalii, która leżała w centrum i smacznie spała. Ułożyłam się tak by jak najmniej na mnie kapało i bym nie stykała się z namiotem. Pomogło to tylko na chwilę. Najciszej jak mogłam, wyciągnęłam więcej ubrań z plecaka by opatulić sobie nogi bo było coraz zimniej. Później spostrzegłam, że mój śpiwór nie był przystosowany do minusowych temperatur. No pięknie. Znowu zamknęłam oczy starając się chociaż na chwilę zdrzemnąć.
Zaczęłam po chwili słyszeć dźwięki. W zasadzie to nie był dźwięk, ale jakiś odgłos. Był jakby za mgłą. Wydawało mi się, że dochodzi z zewnątrz. Byłam przerażona. Rozbudziłam się na dobre i znowu zaczęłam nasłuchiwać. Po chwili odgłos się powtórzył. Okazało się, że to Natalia zaczęła wydawać jakieś dziwne pomruki. Nie wiedziałam, czy miałam się śmiać czy płakać. Byłam już lekko sfrustrowana tym, że nie mogłam zasnąć a teraz tym bardziej nie zasnę z jęczącą Natalią u boku. Byłam też trochę zdenerwowana. Natalię przecież znałam od miesiąca i w sumie nie wiedziałam czego się spodziewać.
Dałam w końcu za wygraną. Wyciszyłam w umyśle pojękiwania Natalii, zamknęłam oczy i skupiłam się na tym by w końcu zasnąć. Nie wiem ile moja drzemka trwała, ale kiedy zaczęło się rozjaśniać byłam bardziej zmęczona niż przed położeniem się. Obozowisko zaczęło się budzić do życia. Wstaliśmy razem ze słońcem, które wdzierało się przez namiot. To było jeszcze gorsze bo szron na dobre zaczął topnieć. Pomyślałam: „Nie ma co, ja już tak dłużej nie mogę!” Wygramoliłam się z namiotu i rozprostowałam nogi. Wykonałam lekkie ćwiczenia by przywrócić krążenie krwi w ciele i rozgrzać zziębnięty organizm.
Po niedługim czasie również Natalia i Dorota wyszły z namiotu w całkiem dobrej kondycji. Prosiłam z uśmiechem na twarzy by nie pytały o moją noc, bo w sumie nie było o czym mówić (długo po wycieczce i nawet do tej pory wspominamy wydarzenia z hikingu do Tavelsjö – nad wyraz mile). Sama wahałam się czy zapytać Natalię co ją wprawiło w taki „nastrój” podczas nocy. Później powiedziała mi, że wieczorem poprzedniego dnia była też zmęczona i w ciągu nocy było jej po prostu wygodnie i ciepło. A to wszystko dzięki materacowi, który był miękki i  stanowił dobrą izolację pomiędzy podłożem a organizmem. Z pewnością lepszą aniżeli moja karimata. Ta jej błogość snu wywołała, zadowalające pojękiwania. Dodatkowo nic na nią nie kapało, bo spała w centrum. Już teraz nie pamiętam jak spało się Dorocie, ale na pewno nie tak dobrze jak Natalii.  
Wygrzebałyśmy się z namiotu i zauważyłyśmy, że jeszcze nie wszyscy się obudzili. Skorzystałyśmy z chwili czasu i pochodziłyśmy naokoło naszego obozowiska. Było tak spokojnie i cicho, małe chatki czerwone w środku lasu, promienie słońca przedzierające się przez drzewa. Po prostu było uroczo. Moja złość po nieprzespanej nocy nieco minęła. Poczekałyśmy aż wszyscy się obudzą i zaczęliśmy się przygotowywać do organizowania śniadania. Bezpośrednio po nim spakowaliśmy nasze rzeczy, zrobiliśmy ostatni rzut oka na piękne widoki i poszliśmy dalej.
Pierwszy dzień właśnie mijał. Na razie było w miarę w porządku mimo paru niedogodności. Cieszyłam się do pewnego momentu. Kolejne godziny, dni pokazały, że w cale ta wycieczka nie musiała mi przypaść do gustu. A wręcz przeciwnie…


Cdn.  

  

czwartek, 27 marca 2014

‘fredagsmys’ - rosnący fenomen?




'Uwielbiamy Fredagsmys'


 Na początek znaczenie słowa ‘mysig’, tudzież ‘fredagsmys’.




Samo słowo ‘mysig’ po szwedzku oznacza ‘przytulny’ (‘mysigt’ = ‘przytulnie’). Natomiast słowo ‘fredagsmys’ to zbitka dwóch słów ‘fredag’ – piątek i ‘mys’, które odnosi się do ‘mysig’. Po prostu stworzenie sobie przytulnej atmosfery w piątkowy wieczór. Niestety język polski nie ma takiego odpowiednika i tak jak w przypadku ‘fiki’, trzeba użyć całego opisu przedstawiającego daną sytuację.


Głównym celem ‘fredagsmys’ jest miłe spędzenie piątkowego popołudnia/wieczoru z najbliższymi – rodziną albo przyjaciółmi. Najczęściej w ‘fredagsmys’ Szwedzi, przede wszystkim tworzą specjalną, miłą, spokojną, a nawet romantyczną atmosferę. Często zapalają świeczki.


Oprócz tego, szykują jakieś smaczne przekąski – nie koniecznie te kaloryczne i włączają jakiś film albo oglądają wspólnie telewizję. Trzeba zwrócić uwagę również na to, że Szwedzi wręcz kochają żelki! W sklepach można zobaczyć długie regały żelków w praktycznie wszystkich smakach. Jakiś czas temu również w Polsce żelki nabierane na łopatki stały się dość popularne.


Można pomyśleć, iż jest to całkowita nuda i strata czasu. Jednakże w dzisiejszym świecie, gdzie każdy się gdzieś spieszy, dużo pracuje i nie ma nawet czasu odetchnąć – ‘fredagsmys’, może być czasami jedynym wyjściem na relaks z rodziną i po prostu ‘ta det lugn’ (sve. ‘wrzucić na luz’).


Zaraz po ‘fice’, może być to drugi (w tej ‘kategorii’) eksportowy towar ze Szwecji. Fenomen ‘fiki’ (bo można to już tak określić), ogarnął już chyba cały świat – a przynajmniej jego europejską część.



Dla tych, którzy jeszcze nie spotkali się z określeniem ‘fika’ informuję, iż jest to po prostu przerwa na kawę i ciastko – najczęściej bułeczkę cynamonową ‘kanelbulle’. W Szwecji urosło to do rangi strefy sacrum. Każdy Szwed musi mieć przerwę na ‘fikę’ i wówczas nie ma mowy o pracy… bo jest ‘fika’.



Czy ‘fredagsmys’ stanie się tak samo popularne jak ‘fika’? – z czasem na pewno się dowiemy.




 











ed. KM

poniedziałek, 24 marca 2014

MAKTSPEL w Livrustkammaren



Co łączy szwedzkiego, szesnastowiecznego władcę Eryka XIV z filmową królową Elżbietą I oraz postacią świata fantasy z "Gry o Tron" - Joffreya Baratheon'a?
Jest to ekspozycja - MAKTSPEL (spel - gra; makt - władza). W niej łączą się w niej postacie historyczne i fikcyjne. Jest to opowieść o władzy, przemocy, miłości oraz popularne w dzisiejszych czasach odnoszenie się do przeszłości.

Gra o Tron (HBO) jest jednym z najbardziej popularnych seriali telewizyjnych naszych czasów. Serial wprowadza widzów do mitycznego świata - Westeros, gdzie kilka domów szlacheckich walczy o władzę nad Siedmioma Królestwami, fikcyjnego królestwa utworzonego z mieszanką odniesień do różnych okresów historycznych, mody i wydarzeń.
Filmy nagrodzone Oscarem: Elizabeth oraz Elizabeth: The Golden Age są fikcyjną historią, opartą na życiu angielskiej królowej Elżbiety I. 
Król Szwecji - Eryk XIV, zaraz obok Elżbiety I, prowadzili życie pełne dramatyzmu. Król Eryk był "oficjalnie" szalony, poślubił swoją wiejską kochankę i został zamordowany przez swoich wrogów w brutalny sposób. W odniesieniu do Eryka XIV, rzeczywistość wydaje się prześcignąć fikcję.

Po raz pierwszy, filmowe i serialowe kostiumy są wystawione w Szwecji. Zostały one przedstawione wraz z najważniejszymi wydarzeniami historycznymi z XVI wieku. Stroje i zbroje noszone przez aktorów w serialu "Gra o Tron" są inspirowane od renesansowych sukni do nowoczesnych strojów science fiction. 
Biały strój zaprojektowany przez Swarovskiego noszony przez Elżbietę I w filmie "Złoty wiek" nie ma rzeczywistego odwołania historycznego. Ma na celu poprawę wizerunku silnej i pewnej siebie królowej. Szata koronacja króla Eryka XIV i odzież jego rywala Erika Sture, którą nosił będąc zamordowanym są jednymi z najpiękniejszych elementów odzieży zachowanych z XVI wieku na świecie.

W końcowej sali wystawowej można tworzyć własne historie, przymierzając kostiumy i akcesoria. Tutaj też można będzie znaleźć unikalne kreacje stworzone przez studentów z University College of Arts, Crafts and Design ze Sztokholmu. 

Przy wejściu znajduje się replika wszędzie rozpoznawalnego żelaznego tronu z serialu "Gra o Tron".


Wystawa została otworzona 14 marca 2014 i potrwa do 4 stycznia 2015.
Miejscem jest Zbrojownia (Livrustkammaren) Zamku Królewskiego w Sztokholmie.


Źródło: http://livrustkammaren.se/sv/maktspel, ed.& tł. KM

Rowerowa wycieczka.


Uniwersytet w Umeå
Pamiętam tego dnia dość długo jeździłam po okolicy. Piękna niedziela tylko do tego zachęcała. Postanowiłam, że na razie odpuszczę sobie centrum miasta i skupię się na okolicy poza nim. Najpierw pojechałam na opustoszały Uniwersytet. Droga wiosła przez las. Promienie słońca przedzierały się przez wysokie konary drzew. W oddali majaczyły czerwone budynki mieszkalne, a ja sunęłam asfaltową drogą w kierunku uczelni. Był do duży kompleks budynków częściowo połączonych ze sobą. Budynek sam w sobie był niski – jak praktycznie wszystkie budowle w Umeå. Z pewnością położone nieopodal jeziorko i duże równiutko przystrzyżone trawniki oraz charakterystyczna rzeźba dodawały mu uroku. Pojechałam dalej. Dostrzegłam budynek szpitala centralnego i kierunkowskaz z drogą na centrum. Jednak na to był jeszcze czas. Zawróciłam. Pojechałam z powrotem na Ålidhem i dalej zobaczyć co jest po drugiej stronie. Znowu las i droga zadbana E4. Przejechałam pod nią i zaraz ukazało mi się piękne osiedle Tomtebo. Co mnie najbardziej zdziwiło to duże okna w domkach. Nie było w nich ani zasłon, ani firanek czy nawet żaluzji. Domy nie były oddzielone żadnym ogrodzeniem. Każdy, kto tamtędy przechodził, mógł spokojnie obserwować wszystko co się działo wewnątrz.
Uniwersytet w Umeå

Jezioro Nydala
Jadąc dalej, droga asfaltowa zmieniła się na gruntową. Zagęszczenie lasu się znacznie zwiększyło i nagle ku mojemu zdumieniu zauważyłam dość spore, piękne jezioro. Potem się dowiedziałam, że obwód Nydalasjön (jezioro Nydala), wynosił 10 km i służyło, m.in. za drogę dla ludzi uprawiających jogging. Trasa idealna, pokryta żwirkiem, w nocy dodatkowo oświetlana przez lampy. Co jakiś czas zauważałam ścieżki, które prowadziły nad samo jezioro. U wylotów owych ścieżek swoje miejsce miały skrzynie, na tamtą chwilę zupełnie nie wiedziałam kto i w jakim celu je tam poustawiał i nieco oszpecał widok tak idealnego miejsca.
Zebrałam się w sobie i objechałam całe jezioro dookoła. Nie pamiętam już ile mi to zajęło ale było warto. Kiedy wróciłam do domu już słońce chyliło się ku zachodowi. Odstawiłam rower i poczłapałam na piętro. Po doprowadzeniu siebie do porządku wyszłam na spotkanie swoim współlokatorom.
Wcześniej już wspominałam, kto mieszka na moim piętrze, więc teraz przyszła pora na bliższe zapoznanie się. Czyli standardowo: imię, skąd się przybyło, dlaczego Szwecja, dlaczego Umeå i takie tam. Prędzej czy później i tak trzeba było się poznać, bo z częścią z nich miałam spędzić pod jednym dachem przynajmniej pół roku – w zależności czy ktoś przyjechał na jeden semestr albo dwa.
Ogólnie rzecz biorąc mili ludzie. Cieszyłam się też, że trafiłam na Szwedów bo dzięki temu mogłam poćwiczyć swoją znajomość tego języka.
Tak minęła niedziela.
Następnego dnia, tym razem z Asią, pojechałam na Uniwersytet by pozałatwiać wszystkie formalności ze studiami i z zakwaterowaniem. O dziwo wszystko załatwiłam za jednym zamachem bez zbędnego oczekiwania. Nie wiem czy takie cuda również są w Polsce (w co szczerze wątpię), na szczęście w połowie nie musiałam tego sprawdzać.
Wszyscy byli jakoś podejrzanie szczęśliwi, albo podekscytowani nowym rokiem. Panie siedzące w pokojach wyrażały chęć całkowitej pomocy nowo-przybyłym studentom – we wszystkim.
W krótkim czasie gotowa byłam do powrotu. Przedmioty, na które chciało się uczęszczać, należało się zapisać przez Internet. System edukacji w Szwecji znacznie się różnił od tego polskiego. Tam była opcja wyboru przedmiotów w taki sposób, że odbywały się jeden po drugim, a nie jak w Polsce – wszystkie przedmioty co tydzień przez semestr.

Tam wybierało się jeden przedmiot o różnym tempie intensywności, tj. 100%, gdzie zajęcia odbywały się codziennie bądź co drugi dzień; 75% - bodaj 2 razy w tygodniu; 50% - raz w tygodniu; 25% - raz na 2 tygodnie. Były też kursy odbywające się przez Internet. Na koniec danego przedmiotu odbywały się zaliczenia w postaci egzaminu, pracy pisemnej albo prezentacji. Po dokonaniu tej formalności wybierało się kolejny przedmiot z listy, a nie odgórnie narzucany, jak w Polsce. Można było wybierać takie przedmioty, które faktycznie będą przydatne w przyszłości. Większość z nich uczyła absolutnie praktycznego, a nie teoretycznego podejścia.
Ewidentnie taki system w moim odczuciu jest o wiele lepszy niż polski.
Po pierwsze student jest w 100% skupiony na jednym przedmiocie. Wykładowcy mają takie nastawienie do studenta, że ten aż z przyjemnością podchodzi do nauki, a nie z przymusu albo strachu. Od razu mi się to spodobało.
Po zasięgnięciu tych informacji, popołudnie miałam wolne. Asia poinformowała mnie, że dzisiaj jest organizowane ognisko nad jeziorem i fajnie by było gdybym przyszła, by poznać innych studentów oraz naszą „umejską” mniejszość narodową. Zgodziłam się od razu, bo cóż innego miałabym robić?
Kiedy dotarliśmy nad jezioro (ja po raz drugi tego samego dnia), dotarło do mnie po co były te skrzynie. Otóż w nich znajdowało się drewno przeznaczone do spalenia – właśnie przy okazji organizowanych ognisk przez mieszkańców. Drewno w skrzyniach zapewniała gmina, a nad samym jeziorem były wyznaczone miejsca specjalnie pod ogniska.
Obok skrzyń znajdowały się małe domeczki, w których można było znaleźć małe drewienka i stare gazety na podpałkę.
- Że co?? – pomyślałam sobie. Jakież to ludzie muszą mieć do siebie zaufanie.
Kolejne zaskoczenie zaraz po domach w Tomtebo, stojących praktycznie otworem. Teraz to.
Chyba nawet 48 godzin nie minęło od mojego pobytu…
Atmosfera podczas ogniska była bardzo miła. Było tak spokojnie, w głuchej ciszy rozbrzmiewały nasze rozmowy i śmiech.
Wcześniej, jeżdżąc po tej głuszy myślałam sobie z przerażeniem:
- Boże drogi?! Co ja tutaj robię?
Nawet nie ma co porównywać zgiełku Warszawy do cichego i spokojnego Umeå.

Jednak przez pryzmat czasu (i już nawet będąc tam), dostrzegałam ogromne pozytywy z pobytu w miejscu gdzie (mój tata by powiedział), renifery zawracają.   

środa, 19 marca 2014

Adaptacja... do nowych warunków

Wiatr wiał, a deszcz zacinał. Stałam ze swoimi bagażami przed blokiem ze słuchawką przy uchu. Tak się złożyło, że moja koleżanka z Uniwersytetu (Warszawskiego) przyjechała do Umeå w tym samym celu co ja. Cieszyłam się bo to zawsze raźniej. Ona przyjechała wcześniej, dlatego też umówiłyśmy się, że odbierze moje klucze do akademika w tygodniu. Ja przyjechałam w weekend, więc gdyby nie ona, czekałabym do poniedziałku na dostanie się do domu.
Próbowałam się do niej dodzwonić. Po trzech nieudanych próbach powoli zaczęłam się martwić. Byłam już bardzo zmęczona - chciałam tylko wziąć prysznic i położyć się spać.
skrzynki na listy
Za czwartym razem się udało. Koleżanka również mieszkała na Ålidhem (dzielnica Umeå), więc nie musiałam długo czekać.
Przyjechała oczywiście na rowerze, co dodatkowo skróciło moje oczekiwania. W Umeå rowerzyści - odniosłam wrażenie - mają pierwszeństwo we wszystkim.
Odebrałam klucze do swojego pokoju na pierwszym piętrze. Asia okazała pomocną dłoń w transporcie bagażu, za co byłam jej wdzięczna. To, co zauważyłam od razu to to, że na każdym piętrze były dwie pary drzwi zamykanych na klucz, prowadzące do odpowiednich korytarzy. Skierowałam swoje kroki do tego po lewej stronie. Na prawo od drzwi znajdowały się podłużne skrzynki na listy 0 ułożone jedna pod drugą. Po otworzeniu drzwi ukazał mi się długi korytarz, a tak po obu stronach ściany rzędy drzwi prowadzące bezpośrednio do pokoi. W sumie naliczyłam ich 9 albo 10. Mhm... czyli 9 albo 10 bratnich dusz. Zobaczymy...
widok z okna
Otworzywszy drzwi do mojego pokoju, ze zdumieniem powiedziałam: "wow!"
Wchodzę do przedpokoju - na prawo duża szafa, na lewo drzwi do dużej łazienki. Na wprost jeden duży pokój, który na oko miał może 20-25 m2. W środku: biurko, łóżko, półki na książki, ława, na której stał telewizor (potem okazało się, że pozostawił go jeden Szwed, który wyjechał do Szanghaju do pracy - w innych pokojach telewizorów nie było), długi wewnętrzny parapet i jedno duże okno z widokiem na podwórko i rowerowe wiaty. Jednym słowem nie spodziewałam się tak dobrych standardów. No ale cóż - Välkommen till Sverige!

Potem się też okazało, że według Szwedów był to akademik przeciętnej jakości.

Po odstawieniu bagaży, Asia się zapytała czy chcę odebrać swój rower, który będąc jeszcze w Polsce odkupiłam od innej koleżanki, która studiowała w Umeå przede mną. Pomyślałam "ok! nie będę jutro zawracać tym głowy Asi."
Po odbiorze roweru, wróciłam do domu i tak jak planowałam - wzięłam prysznic i poszłam spać. Przed zaśnięciem, wysłałam wiadomość rodzinie, że dotarłam bezpiecznie na miejsce i odezwę się następnego dnia.

Tak w sumie minął mi pierwszy dzień w nowym otoczeniu. Nazajutrz była niedziela. Postanowiłam dogłębnie się zorientować co gdzie jest. Gdzie jest Uniwersytet, gdzie jest jakiś sklep, co się znajduje w najbliższym otoczeniu, itd.
Pogoda była ładna w przeciwieństwie do sobotniej aury - samo TO zachęcało do dłuższego spaceru. Zanim jednak zdecydowałam się wyjść na zewnątrz, postanowiłam najpierw skupić się na swoich współlokatorach i wszystkim co się znajduje w obrębie korytarza. 
mój rower
Było dokładnie 9 pokoi, 7 (albo więcej) lokatorów. Mówię "albo więcej" dlatego, że w jednym pokoju mieszkała - w teorii - jedna Wietnamka. W rzeczywistości było tam ich więcej. Nie wiem - nie pytałam. Jakoś nigdy nie mogłam się z nimi dogadać. Nawet nie pamiętam jak się na prawdę nazywały. Po prostu ich nie rozumiałam. Oprócz nich była jeszcze Niemka, Austriaczka - Marlies (z którą do dzisiaj utrzymuję kontakt), dwóch Szwedów - Max z Alingsås, Oskar z Skellefteå, jedna Szwedka - Stina również z północy. Pozostałe pokoje były albo puste albo ich lokatorów nigdy nie było w domu.
Kuchnia - centrum wszelkich wydarzeń - była połączona z pokojem socjalnym, w którym była ława, sofa, stół z krzesłami, telewizor i play station. Kuchnia była wyposażona w 2 duże lodówki, 2 kuchenki elektryczne z piekarnikami, kuchenkę mikrofalową, po jednej dużej szafce dla każdego (zamykanej na klucz), oraz jedna szafka z kuchennymi akcesoriami pozostawionymi przez poprzednich mieszkańców. Znowu miłe zaskoczenie.

rowerowe ścieżki
Po oględzinach najbliższego otoczenia, ubrałam się do wyjścia i wziąwszy swój nowo-nabyty rower wybrałam się na wycieczkę po okolicy. Pogoda była idelna. Koniec lata, ciepło, las wokoło, mnóstwo ścieżek rowerowych. No po prostu cu-do-wnie! 

P.S. Pan co jakiś czas gościł po moim oknem. Widać rozciąganie to podstawa :)


środa, 12 marca 2014

"Ubmejen Biejvieh 2014", czyli dwa tygodnie kultury Sámi w Umeå.



W dniach od 26 lutego do 12 marca, Umeå gościło wydarzenia związane z kulturą Sámi. Umejski Uniwersytet uczestniczył w wydarzeniu organizując, m.in. otware wykłady prezentowane przez Centrum Badań nad Sámami (Centrum för Sámisk forskning).

Såkhie – Stowarzyszenie Samów z Umeå, zorganizowało tegoroczną 15. edycję Tygodnia Sámów, które tym samym posłużyło promocji miasta z okazji posiadania tytułu Europejskiej Stolicy Kultury w 2014 r.
  
W tym roku wydarzenie to obfitowało w wystawy, występy muzyczne, taneczne, zaprezentowanie sztuki użytkowej Sámi. 

Oprócz tego uczestnicy mogli wysłuchać wykładów oraz uczestniczyć w wycieczkach do siedlisk Sámów w skansenie Gammlia.  
Jednym z ważniejszych wydarzeń minionego weekendu, był koncert Sofii Jannok w Umeå Folkets Hus (miejski klub w Umeå), - najpopularniejszej wokaliski posiadającej Sámskie korzenie. Pochodząca z Gällivare, hodująca stadko reniferów, Sofia, specjalizuje się w "joiku" - rodzaj ludowego, tradycyjnego śpiewu Sámów.


Såkhie zostało założone w 1977 roku. Głównym celem stowarzyszenia było wzmocnienie oraz pogłębienie zainteresowania kulturą Sámi. Jego członkami są zarówno ludność Sámi jak i ludzie ich wspierający. Såkhie współpracuje z innymi podmiotami w celu rozpowszechniania informacji na temat ludności i kultury Sámi. 

Źródło: http://www.sahkie.se/ubmejen-biejvieh/, www.umu.se, ed.& tr. KM.
 




poniedziałek, 10 marca 2014

Przystanek Umeå.

Moje czekanie na lotnisku w Sztokholmie dobiegło końca. Dokończywszy picie kawy w Wayne’s Coffee (skądinąd szwedzka firma), skierowałam się do odpowiedniego Gate’u. Już widziałam jak mój czerwony „dyliżans” Norwegian podjeżdża pod rękaw i wiedziałam, że zaraz zacznie się „moje ukochane” szukanie miejsca i ładowanie bagażu podręcznego w luku bagażowym znajdującym się nad głowami pasażerów. Z tego podekscytowania nawet nie zdążyłam się zdenerwować.
Po dokonaniu wszelkich formalności przez stewardesę, samolot przejechał na pas i po chwili wzbiliśmy się w powietrze. Nawet nie pamiętam ile trwał sam lot, ale po chwili oznajmiono, że podchodzimy do lądowania i maszyna stopniowo obniżała lot. Wówczas nad obszernymi połaciami Lapplandii unosiły się ciężkie chmury. Kiedy samolot obniżył swój lot wystarczająco nisko – wtedy to zobaczyłam. Las. Wszędzie las. Miałam akurat to szczęście, że siedziałam przy oknie (chyba moje ulubione miejsce w rzędzie). Dzięki temu mogłam bacznie obserwować to, co się dzieje na zewnątrz.

Gdzie okiem nie sięgnąć soczyście zielone wierzchołki. Gdyby nie GPS wyświetlany na ekranach to pomyślałabym, że pilotowi kierunki się pomyliły i „wywiózł” nas gdzieś… nawet nie wiem gdzie.
Wiedziałam, że Umeå to nie metropolia, no ale nawet nie chciałam przypuszczać, że to zbiorowisko wypasaczy reniferów mieszkających w skandynawskich wigwamach (sve. kåta), a po środku tego wszystkiego dość spory Uniwerek. Z lekkim napięciem czekałam na rozwój wydarzeń.
Po paru minutach ciągłego obniżania lotu, zauważyłam, że coś zaczęło majaczyć na horyzoncie. W duchu się cieszyłam „Tak! Światła miasta! Jednak coś tam jeszcze jest!”. Aż się zaśmiałam w sobie. Umeå to po prostu miasto w lesie. To tak, jakby ktoś wykarczował duże koło w środku puszczy i postawił budynki, domy, ratusz, systembolaget, centrum handlowe, stację kolejową, lotnisko i uniwersytet. Takie było moje pierwsze (nie ostatnie) wrażenie z lotu ptaka.  
Trzymając się faktów: Umeå – „Miasto brzóz[1]”, leży nad rzeką Ume (sve. [en] å – rzeczka, strumień), na terenie Västerbotten (można powiedzieć, że to odpowiednik województwa), powstało w 1622 roku. Samo miasto liczy około 80 000 mieszkańców, z czego około 30 000 to studenci – zagraniczni i Szwedzi. Jest to największe miasto na północy kraju.

3… 2… 1… samolot „siadł” na kołach. Drzwi się otworzyły, schody podjeżdżają, wszyscy wychodzą. Jednak siedzenie przy oknie ma swoje minusy – trzeba czekać, by reszta z rzędu wysiadła. No cóż, nie można mieć wszystkiego. Już zbliżam się do wrót… i „ja pi*****e!”
Jak mną nie zawiało!? Nie dość, że wiatr był ogromny, deszcz zaczął siąpić, ja raczej odzieżowo niezbyt się przygotowałam na spotkanie z taką pogodą. Patrzę pod nogi by nie wywinąć orła na śliskich schodach. Następnie podnoszę wzrok i widzę… „UMEÅ 'International' Airport”. Oczywiście pół żartem, pół serio. Bo to, co moje oczy ujrzały, to lepszej kategorii hangar. Szybko puściłam się biegiem do środka by nie przemoknąć do suchej nitki. Wewnątrz całkiem przyzwoicie. Jedynymi osobami na lotnisku była obsługa tegoż obiektu oraz… pasażerowie, którzy właśnie ze mną wysiedli z samolotu. Już nie liczę osób czekających na swoich bliskich.
            Chyba tylko ja mam to szczęście, że mój bagaż wyjeżdża po taśmie jako jeden z ostatnich. No więc kiedy go odebrałam, ogarnęłam wzrokiem pomieszczenie i stwierdziłam, że na lotnisku zostałam prawie sama – nie licząc oczywiście obsługi.
„Ok! Skup się! Trzeba się stąd wydostać” – powiedziałam sobie w duchu. Zabrawszy wszystkie swoje rzeczy, skierowałam się do wyjścia.
„Nooo nieeee!” – dalej prowadziłam ze sobą konwersację – „Panie kierowco! Jeszcze ja!” -właśnie zobaczyłam przez szybę, że odjechał mi autobus – najprawdopodobniej kierujący się w stronę miasta. Kiedy odjechał, wyszłam z całym swoim majdanem na zewnątrz. Skierowałam się pod przystankową wiatę i odkryłam, że nie ma rozkładu jazdy autobusów. Zdziwiło mnie to trochę, ponieważ gdziekolwiek by się nie było – przynajmniej biorąc pod uwagę w miarę cywilizowane kraje – taki rozkład powinien być.
„Kopać się” z przystankiem nie miałam zamiaru, ale lekka irytacja, a przede wszystkim zmęczenie już dawało się we znaki. Wróciłam na lotnisko w poszukiwaniu punktu informacyjnego. Tam dowiedziałam się, iż autobusy przyjeżdżają tylko kiedy przylatuje, bądź odlatuje dany samolot. Autobus przeznaczony dla mojego samolotu już odjechał. Aha.
Odpowiedź na pytanie dotyczące kwestii biletów również mnie zaskoczyło. Okazało się, że nie ma możliwości zakupienia biletu innego niż na specjalnej karcie autobusowej lub można dokonać ewentualnej płatności kartą kredytową z tłoczonymi numerami u kierowcy. Aha.
Podziękowałam za udzielenie informacji. Kiosku nigdzie nie zauważyłam. Wyjrzałam za okno a tam wiatr i mżawka się nasilały. Chwilę przysiadłam na ławce, bo prawie 30 kg bagażu stawało się z każda minutą coraz cięższe.
Myślałam, że się tam rozpłaczę. To był raczej śmiech przez łzy. Zadawałam sobie pytanie, co u diabła ja tu robię. Po chwili odezwało się moje polskie myślenie – „Co!? Ja się nie dostanę do (mojego nowego) domu? Co to, to nie!”. Zabrałam swój bagaż, wyszłam jeszcze raz – teraz już z opustoszałego lotniska na zewnątrz. Co mnie uderzyło to wszechogarniająca cisza. Było praktycznie jak makiem zasiał. W zasięgu wzroku ani żywej duszy. Spojrzałam na zegarek i się zdziwiłam. Jak na wieczór było całkiem jasno. I wtedy mnie tknęło. „No przecież!” – gdzieś tu musi być postój taksówek! Po chwili znalazłam swój transport, podałam taksówkarzowi swój nowy adres, którego wyuczyłam się na pamięć w samolocie. Po około 10-15 min. byłam na miejscu.
Ładne, równe budyneczki z czerwonej cegły, mające 3-4 piętra, przypominały trochę warszawski Ursynów.
Ålidhem – moja nowa dzielnica i miejsce zamieszkania. Taksówkarz odjechał.
„Faaaaaaan!! A gdzie moje klucze??”
[fan aka. eng. damn]




[1] 25 czerwca 1888 wschodnia część miasta została doszczętnie spalona. Podczas odbudowy ze względów przeciwpożarowych ulice zostały obsadzone brzozami– z tego właśnie powodu o mieście mówi się Björkarnas stad, czyli "Miasto brzóz"

sobota, 8 marca 2014

Kiruna - czyli jak przenieść miasto 2 szwedzkie mile na wschód.

Już tej wiosny ruszają prace, które miałyby na celu przesunięcie Kiruny – miasta najdalej wysuniętego w Szwecji na północ, o 2 szwedzkie mile (niecałe 22 km) na wschód. Przez kolejne 20 lat, 20 000 mieszkańców przeprowadzi się do swoich nowych domów, wybudowanych wokół nowego centrum miasta. Jest to wynikiem osuwającej się ziemi. Dokładnie pod aktualnie położonym miastem znajdują się największe szwedzkie złoża żelaza.

Mieszkańcy myśleli, że takie założenia to najzwyklejsze mrzonki – utopijny eksperyment. Jednak jak na eksperyment jest za dużo do stracenia. Na szali bowiem znajduje się całe miasto, z mieszkańcami, rodzinami na czele. Jeśli coś pójdzie źle, odbije się to na całej Kirunie.

Więcej niż 3 000 budynków mieszkalnych i domów, kilka hoteli, powierzchnie biurowe, szkoły, szpitale i inne mają w przeciągu 20 lat zmienić swoją lokalizację.



Ciekawe jest również przeniesienie zabytkowego kościoła w Kirunie, wpisanego na Listę Dziedzictwa UNESCO, który dodatkowo został okrzyknięty najpiękniejszą budowlą Szwecji w 2001 roku.
Wykonawcy tego przedsięwzięcia zarzekają się, że będą chcieli jak najwięcej elementów zachować, tak jak to było w „starej” Kirunie. W tym celu podpatrują, jak wygląda przeniesienie budynków, np. w Niemczech. Niestety w grę wchodzi przeniesienie całego miasta – a takiego przedsięwzięcia jak dotąd nie było. Dodatkowo w grę wchodzą dość ciężkie warunki panujące na północy kraju.

Bardzo duża liczba specjalistów jest zaangażowana w projekt, są to, m.in.: planiści, architekci, architekci krajobrazu, biolodzy, projektanci miast, biolodzy, urbaniści, inżynierowie budownictwa, budowlani eksperci i budowniczowie, jak i antropolodzy społeczni.

Oprócz transportu miasta, wykonawcy chcą bardziej się zaangażować w wybudowanie miejsc poświęconych rozwijaniu sportu (hale sportowe, hale basenowe) czy miejsc do celów towarzyskich (teatry, ośrodki kultury). Dzięki temu więcej turystów zaglądałoby do Kiruny. Do tej pory turystycznym celem był lodowy hotel i bar w Jukkasjärvi. miasto położone 15 min drogi od Kiruny rokrocznie odwiedza 100 000 turystów.


Nie da się ukryć, że Kiruna jest miastem zdominowanym przez mężczyzn. Przy powstawaniu nowego-starego miasta, planiści chcą również zachęcić więcej kobiet do osiedlania się w tym regionie.


Dyskusje nad przeniesieniem miasta rozpoczęły się już w 2009 roku, jednak dopiero po 5 latach przystąpiono do faktycznej realizacji projektu. Wiele budynków już jest zagrożonych zawaleniem, więc wykonawcy nie mogą już czekać. Firma zajmująca się przedsięwzięciem to państwowe przedsiębiorstwo górnicze -  Luossavaara-Kiirunavaara AB (LKAB).

Źródło: bbc.com, ed. & tł. KM

piątek, 7 marca 2014

Lokomotivet w Szwecji

"Lokomotywa" Tuwima wydana w Szwecji  

Słynny wiersz dla dzieci Juliana Tuwima "Lokomotywa" został wydany w Szwecji w przekładzie Andersa
Bodegårda, tłumacza m.in. twórczości Wisławy Szymborskiej. Większość z 1,5 tys. nakładu książeczki trafiło do szwedzkich i fińskich bibliotek.

"Wiersz "Lokomotywa" jest już dostępny w wielu bibliotekach w Szwecji, na Wyspach Alandzkich oraz w szwedzkojęzycznej części Finlandii. Chcemy też rozesłać książkę do szpitali dziecięcych" - powiedziała PAP Agata Radzka Lundh z Instytutu Polskiego w Sztokholmie, który sfinansował publikację.

Szwedzkojęzyczne wydanie wierszy Tuwima, zawierające ilustrację Jana Marcina Szancera, docenili eksperci. Książeczka zostanie zaprezentowana w połowie marca na wystawie w Szwedzkim Instytucie Literatury Dziecięcej w Sztokholmie. Na końcu publikacji wydawcy zamieścili utwór w oryginale po polsku.

"Lokomotywa" (szw. "Lokomotivet") po raz pierwszy została wydana w Szwecji w 2003 roku z okazji targów książki w 
Göteborg'u, na których Polska była gościem honorowym. Publikacja nie trafiła jednak wówczas do szerszego grona odbiorców. 

Wiersz Juliana Tuwima "Lokomotywa" ukazał się w Polsce w 1938 roku. W 2013 roku obchodzony był Rok Tuwima.

Źródło: pap.pl

poniedziałek, 3 marca 2014

Szwecja… po raz pierwszy!

Trzymając w ręku formularz zgłoszeniowy na wyjazd w ramach programu Erasmus, pomyślałam sobie, że to może być fajna opcja na wyrwanie się z Warszawy i zobaczenia trochę świata. „Co mi szkodzi?” – pomyślałam.
Od razu pierwszym wyborem była Szwecja – byle jakie miasto, ale to musiała być Szwecja! Na liście uniwersytetów znajdowały się Göteborg, Sztokholm i Umeå. Chyba nawet podałam taką kolejność. W sumie dla mnie to znaczenia nie miało. Gdybym mogła, wszystkie miasta wpisałabym pod numerem 1.
Po dokonaniu wszystkich formalności, dopytywaniu się Pani z Dziekanatu czy wszystko jest ok, pozostało mi tylko czekać na wynik. Wóz albo przewóz.
Już nie pamiętam ile musiałam czekać na decyzję, ale na pewno parę tygodni. Nie obiecywałam sobie za dużo, bo średniej ocen nie miałam jakiejś wybitnej; poza tym wolałam o tym nie myśleć i „nie napalać” się, by potem być mile zaskoczoną.
Pamiętam, był piękny wiosenny dzień. Tłukłam się wtedy w autobusie linii 111 relacji Gocław – Esperanto; docelowo na Uniwersytet. Nagle poczułam wibracje w torbie zwiastujące pewnie wiadomość sms od operatora z informacją, jak mogę ustawić sobie „granie-na-czekanie” za 2 zł. Jednak nie! Telefon nie przestawał się trząść. Patrzę dzwoni koleżanka ze studiów. Odbieram:
- Gratuluję Ci wyjazdu na Erasmusa!! – zaświergotała do słuchawki.
Najpierw nie zrozumiałam nic z tego co powiedziała.
- Mogłabyś powtórzyć? Słabo Cię słyszę i nie rozumiem co mówisz! Jadę w busie – odpowiedziałam.
- No jedziesz do Ume-coś-tam, na rok! Już są wyniki! Przyjedź to sama zobaczysz – nie ustawała koleżanka.
- Eee… no nie żartuj!! Proszę powiedź, że mnie nie oszukujesz!
To co mówiła koleżanka sprawdziło się w 100% Długo jeszcze nie mogłam zrozumieć, że mi się udało i to, o czym marzyłam właśnie staje się faktem.
Zdziwienie moich rodziców było podobne do mojego. No ale cóż – trzeba było się tylko cieszyć! No ale oprócz tego, trzeba było się również postarać zdać wszystkie egzaminy w pierwszym terminie sesji letniej, by „kampanię wrześniową” ominąć szerokim łukiem. Chyba nie muszę wspominać, iż stopień mojej motywacji w II semestrze, 3 roku sięgnął zenitu?

Wszystko szło zgodnie z planem. Egzaminy zdane. Nadchodziły wakacje, a pod koniec sierpnia mogłam już szykować się do wyjazdu (w Szwecji rok akademicki zaczyna się we wrześniu, a nie jak w Polsce w październiku).

Wakacje minęły, złotówki wymienione, ja spakowana i przygotowana do rocznego wyjazdu na północ. Przybywszy rankiem na Okęcie, byłam trochę zła na zaostrzone regulacje dotyczące ciężkości bagażu. Nic nie dało tłumaczenie, że wyjeżdżam na studia na rok, i że te 3 czy 4 kg nadbagażu nie mają aż tak dużego znaczenia dla Pani siedzącej przy taśmie, a dla mnie mają kolosalne!


Ostatecznie udało się puścić bagaż. Trochę czasu jeszcze zostało do odlotu samolotu lecącego na pierwszy przystanek mojej „wyprawy”, czyli Arlanda w Sztokholmie. Zaczęły się więc pożegnania. W sumie nie znoszę tej części, ale perspektywa, że kiedy przejdę bramki lotniska będę zdana w zupełności na siebie, ostudziła moją niechęć. Nigdy na tak długo nigdzie się nie wybierałam.
Podczas ścisków mama się mnie nieśmiało pyta:
- A długopis chociaż wzięłaś?
Konsternacja na mojej twarzy mówiła wszystko!
- A masz jakiś? Jak masz to daj!
Z tego stresu zupełnie zapomniałam podstawowych rzeczy, które niezmiernie ułatwiłyby mi proces uczenia się. Teraz jak sobie to przypominam to śmieję się głośno, sama do siebie.

Pożegnania się skończyły. Odprawa przebiegła sprawnie i po południu już byłam w Sztokholmie czekając na Arlandzie na przesiadkę. Lotnisko w Sztokholmie? – piękne, duże, przestronne, takie… szwedzkie! Muszę powiedzieć, że z przyjemnością spędziłam tam 5 godzin czekając na samolot do docelowego miejsca – Umeå.