czwartek, 22 maja 2014

Ingvar Nazista, Ślub, Żydowscy Uchodźcy i Jurassic Park... czyli spotkanie z E. Åsbrink i M. Zarembą

Dzisiaj w Austriackim Forum Kultury w Warszawie można było uczestniczyć w spotkaniu z Elisabeth Åsbrink. Rozmowę prowadził znany reporter i dziennikarz Dagens Nyheter (jednego z największych szwedzkich dzienników), Maciej Zaremba Bielawski. Autorka promowała swoją książkę-reportaż W Lesie Wiedeńskim Wciąż Szumią Drzewa, która znalazła się w finale konkursu im. Ryszarda Kapuścińskiego.

Spotkanie było poprowadzone w dwóch częściach. W pierwszej autorka opowiadała o swojej książce, a w drugiej odbyła się dyskusja z zebranymi i udzielanie odpowiedzi na ewentualne pytania zadawane przez uczestników spotkania.

Osoby, które licznie przybyły na spotkanie miały duże szczęście spotkać autorkę, gdyż dosłownie pojutrze Elisabeth wychodzi za mąż :) Mając tak dobry powód by zostać w Szwecji, mimo wszystko zdecydowała się odwiedzić nasz kraj.

Przy okazji promocji swojej książki, Elisabeth opowiadała o swoich inspiracjach, stylu i metodach jakie zastosowała przy pisaniu. Dla niej, tematy holokaustu, imigracji i uchodźców są nie tyle trudne jak również ciężkie z prywatnych względów. Temat ten w domu autorki był zawsze obecny. Jak sama powiedziała jej rodzice byli imigrantami (ojciec był z Węgier, a matka była Angielką, jej dziadkowie pochodzili częściowo z Grecji i Rosji).


Podążając opisem książki, opowiada ona o:
Ingvar Kamprad z farmy Elmtaryd w Agunnaryd na południu Szwecji tuż po wojnie otworzył małą firmę meblową. Dziś to najbardziej znana na świecie szwedzka marka. Ale wtedy zatrudniał zaledwie kilka osób. Wśród nich swojego najlepszego przyjaciela — Ottona Ullmanna. Otto wyjechał z Austrii tuż po anszlusie, gdy stało się jasne, że pozostanie w kraju jest zbyt ryzykowne. Wyjazd do Szwecji, załatwiony z wielkim trudem przez rodziców, miał zapewnić chłopcu bezpieczeństwo w niepewnych czasach.
Ingvar był zagubionym nastolatkiem. Jego ojciec uważał Żydów za źródło wszelkiego zła, babcia wielbiła Hitlera. Zafascynowany poglądami szwedzkich nazistów, Ingvar wkrótce się do nich przyłączył. W innych czasach ci dwaj chłopcy nie mieliby szans się spotkać. A zostali przyjaciółmi.
W tej niezwykłej historii Åsbrink połączyła wnikliwą analizę z wyśmienitą techniką narracyjną, ukazując Szwecję i Europę w sposób, w jaki dotąd nie były przedstawiane. Wykorzystując bogaty materiał archiwalny, zmusiła czytelnika do samodzielnego szukania odpowiedzi na pytanie o grzechy z przeszłości, odpowiedzialność i winę.

Przy W Lesie Wiedeńskim... wykonała bardzo dużo pracy. Opierała się na dawnych listach rodziców do małego Otto Ullmana (było ich w sumie 524, a najbardziej skupiła się na 54), oraz na żmudnym procesie researchu informacji w danych dokumentach, archiwach, statystykach, itp. 
Oprócz Ingvara, to Otto jest jej głównym bohaterem. Jako mały chłopczyk (wraz z innymi dziećmi), uciekł - a właściwie został wysłany przez rodziców - z Austrii do Szwecji w poszukiwaniu lepszego życia.

Kiedy przyszedł czas na pytania od publiczności, zadano takie dotyczące reakcji na jej książkę. Autorka stwierdziła, że rozróżniała cztery kategorie odbiorców:

1. Odbiorcy tej kategorii byli zachwyceni tematem i w jaki sposób go przedstawiła. Tłumaczyli, że utożsamiają się z tematyką pośrednio - ojciec, dziadek mogli uczestniczyć w tych wydarzeniach, jednakże był to temat tak wstrząsający, że nie mogli o tym rozmawiać, a książka Åsbrink odpowiedziała na wiele pytań.
2. Na drugą kategorię składały się osoby, które były zdziwione takim przedstawieniem Szwecji. Dziękowali autorce za sposób, w którym opisała Szwecję jakiej wcześniej nie znali.
3. Trzecia grupa to imigranci, uchodźcy, którzy trafili do Szwecji. Pewien Kurd z Iraku powiedział jej, że jest to najlepsza książka jaką przeczytał bo przeżywał i czuł dokładnie to, co Elisabeth opisywała (z różnicą rzeczywistości oczywiście).
4. Do czwartej grupy należały osoby, które przez cały czas ukrywali swoje żydowskie pochodzenie poprzez, np. farbowanie włosów, wieszanie aktów chrztu nad łóżkiem, by były jak najbardziej widoczne dla tych, którzy przychodzili do ich domów.

Oto jak sam Maciej Zaremba Bielawski komentuje książkę:

To splecione po mistrzowsku trzy dramaty: misterium pasyjne rodzicielskiej miłości, która każe rodzicom ukrywać grozę w setkach listów do syna, dzieje zagubionego na szwedzkiej prowincji żydowskiego chłopca, którego przyjaźń połączyła z nazistą, Ingvarem Kampradem, przyszłym twórcą IKEI. Bohaterką trzeciego dramatu jest sama autorka. To jest gorzka rozprawa z mitem Szwecji lat 30., kraju równości i tolerancji.
Niezwykły dokument historyczny, a zarazem literatura najwyższego lotu. Przekład Ireny Kowadło - Przedmojskiej to też dzieło sztuki. Trzeba niemałej wrażliwości, aby oddać wibracje tej prozy, by między wierszami słychać było szloch.
Jutro (23 maja), autorka - wraz z innymi finalistami nagrody - pojawi się jeszcze w Empiku Junior na ul. Marszałkowskiej 116/122.

Chętnych zapraszamy!

PS. Redakcji Szwecja Po Polsku udało się chwilę porozmawiać z E. Åsbrink oraz z Panem M. Zarembą. 
Pani Åsbrink złożyła życzenia, a Pan Zaremba bardzo lubi film Jurassic Park :)

Dla Katarzyny
Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin oraz dziękuję za dzisiejszy wieczór!
Elisabeth Åsbrink




piątek, 9 maja 2014

Jägermeister, Misie i Cel Zdobyty :-)

Przez całą sobotę poruszaliśmy się praktycznie w lesie. Gdzieniegdzie wychodziliśmy na polany, by potem znów wejść w las. Podłoże nie było dla mnie zbyt łaskawe. Co chwila natrafiałam na podmokłe tereny by potem wejść w grząski piach. Już po jakimś czasie byłam zmęczona ciągłym patrzeniem pod nogi i uważaniem gdzie stawiam swoje kolejne kroki. Z tego wszystkiego byłam naprawdę wdzięczna, że zabrałam nadprogramową ilość ciepłych skarpet. Gorzej było z butami, które nie chciały do końca wyschnąć podczas nocy, gdyż było po prostu zimno. Jedynymi rzeczami, które rekompensowały moją udrękę były przepiękne krajobrazy i oczywiście moje towarzyszki. Jestem im wdzięczna, że po tej wycieczce chciały jeszcze ze mną spędzać czas. W drodze mijaliśmy wolnostojące domki, które znów czekały na przyszłoroczny sezon działkowy oraz malownicze jeziorka, np. Hissjö.
jez. Hissjö
Kiedy zaczęło się ściemniać byliśmy jeszcze w głębokim lesie, na lekkim pagórku. Końca nie było widać więc zaczęliśmy rozglądać się za najbardziej dogodnym, w tych warunkach, miejscem na rozbicie obozu. Po jakimś czasie znaleźliśmy takie. Nie było to wymarzone miejsce ze względu na zbocze pagórka oraz wilgotne runo; gdzie okiem sięgnąć wszędzie było tak samo a czas uciekał. Z Natalią i Dorotą postanowiłyśmy rozbić nasz obóz na małej bezdrzewnej części otoczonej m.in. przez miękki mech i kamienie, których wokoło było w brud. Po rozlokowaniu się wszystkich uczestników zaczęliśmy zbierać w miarę suche drewno na ognisko. Każdy „wziął” swoją część terenu i wkrótce mieliśmy już jego na tyle dość, że pewnie starczyłoby na parę godzin.
Podczas ogniska panowała biesiadna atmosfera. Każdy ze wszystkimi się dzielił swoim jedzeniem. Pamiętam wówczas po raz pierwszy chyba spróbowałam banana z ogniska wypełnionego czekoladą. Atmosfera udzieliła się wszystkim.
Jedynie, to co spędzało mi sen z powiek to to, czy aby przypadkiem nie jesteśmy narażeni na bliskie kontakty z miejscową zwierzyną. Nie omieszkałam zapytać o to naszego „przewodnika”. On stwierdził, że to bardzo prawdopodobne by w okolicy można było spotkać/usłyszeć łosie, wilki, lisy i inne, które są charakterystyczne dla tych lasów.
Hmmm…. okej, nie pocieszyło mnie to za bardzo, ale innej opcji nie było.
Siedząc dłużej przy ognisku – jak to pewnie zawsze bywa w takich sytuacjach – zaczęliśmy sobie opowiadać różne historie – czasami straszne. Uśmiechałam się pod nosem bo to było takie typowe – rodem wyciągnięte z hollywoodzkich produkcji. Jednakże miło było posłuchać tych historii z perspektywy ludzi z innych państw.
Po jakimś czasie zaczęliśmy się rozchodzić do swoich namiotów. Atmosfera grozy w jakiś sposób udzieliła się Natalii, Dorocie i mnie. W zasadzie to był śmiech przez łzy. Po drodze do naszego namiotu zabrałyśmy jakieś sęki i poręczne kamienie – do obrony oczywiście! Gdyby komuś albo czemuś przyszło do głowy by nas zaatakować we śnie. Ułożyłyśmy nasze zdobycze tuż koło wejścia. Śmiałyśmy się do rozpuku sądząc, że to akurat przez „drzwi” wejściowe do namiotu wejdzie potencjalny niedźwiedź czy łoś.




Jest jeden szczegół, o którym wcześniej nie wspomniałam, a był dość istotny podczas nocy. Potem z dziewczynami się z tego śmiałyśmy. Podczas gdy reszta wycieczki do plecaków spakowała najbardziej przydatne rzeczy podczas takich wędrówek czy po prostu dodatkowy prowiant czy wodę, my spakowałyśmy 0,7 i napoczętego Jägera. Zdawałyśmy sobie sprawę, że dość nieodpowiedzialne jest raczyć się lufą przed snem w takich warunkach, ale z drugiej strony nie było aż takich mrozów podczas nocy, a i ciepło się zawijałyśmy przed snem. To było coś pięknego.
Po wydarzeniach z poprzedniej nocy, doszłyśmy do konsensusu, że tej nocy to ja będę spała w środku. Powiem jednym słowem: „Zamienił stryjek siekierkę an kijek”. Nie dość, że to właśnie środkowa część znajdowała się na stosunkowo największym spadku to jeszcze przyszło mi spać na zimnym głazie. O losie! Nie dość, że było mi zimno (ogrzewanie przez trunki miało swój limit czasowy), to jeszcze co jakiś czas zsuwałam się, przybliżając się do wyjścia namiotu. W obawie przez dopadnięciem ze strony niedźwiedzia łapałam się Doroty i dzięki „jej pomocy” podciągałam się wyżej. I tak pare razy w ciągu nocy. Tym razem nie zarejestrowałam pojękiwań Natalii wywołanych błogością, natomiast następnego dnia to Dorota patrzyła na mnie dziwnie. Oczywiście sama potem przyznała, że podczas nocy pewnie chciałam się do niej przytulić by było nam razem cieplej. Moja wersja walczenia o przetrwanie i nie dostanie się w szpony fikcyjnego misia wywołała euforię na ich twarzach. Także noce wówczas nie należały do momentów, które chciałabym pamiętać.
Następnego dnia znowuż: śniadanie, zwijanie obozu i dalsza wędrówka. Tym razem mieliśmy się już dostać do naszego celu podróży czyli Tavelsjö. Po drodze wspięliśmy się na jeden ze szczytów tych wyższych pagórków. Widok był oszałamiający. Znajdowała się tam też wieża strażnicza, na którą każdy się wspiął. Widok był jeszcze lepszy. Postanowiliśmy, że zrobimy tam sobie przerwę korzystając z uroków natury i przepięknych widoków. Rozpaliliśmy ognisko, zagotowaliśmy wodę i z dziewczynami zrobiłyśmy sobie zupkę błyskawiczną. Pierwszy, dobry, ciepły posiłek od ponad 2 dni. Miejsce było bardzo dobre gdyż w około znajdowały się drewniane ławy i ławki, na których można było spokojnie siedzieć i podziwiać naturę.
W dole wzniesienia majaczył nasz cel podróży. Byłam szczęśliwa, że udało mi zaliczyć swój pierwszy hiking w ogóle. Wówczas wdzięczna była za to, że nic mi ani nikomu (oprócz Niemca), się nie stało i że cali i zdrowi dotarliśmy na miejsce. Obiecywała sobie wtedy nigdy więcej, ale przez pryzmat czasu muszę powiedzieć, że było fajnie. Zawsze wychodzę z założenia, że we względnie ekstremalnych warunkach da się poznać ludzi, z którymi się wyruszyło na coś takiego. Z dziewczynami do dnia dzisiejszego utrzymuję kontakt i za każdym razem kiedy się widzimy wspominamy nasza wyprawę na Tavelsjö.
Kiedy dotarliśmy do wioski, znaleźliśmy jakąś stację benzynową ze sklepem i barem. Każdy z nas się trochę odświeżył i wypił chociaż herbatę. Po odpoczynku udaliśmy się na przystanek autobusowy, z którego mieliśmy pojechać z powrotem do Umeå. Autobus przyjechał. Z powrotem jechaliśmy całe… 30 minut.
30 min jazdy autobusem, podczas gdy na wycieczce w grupie zajęło nam to wtedy 2 dni. Śmieszne :-)
Mimo wielu niedogodności, przeciwności, nieprzespanych nocy, mokrych butów i paru innych rzeczy cieszyłam się, że się zdecydowałam na tą wycieczkę. Oczywiście wtedy, podczas trasy, klęłam jak szewc zarzekając się, że nigdy więcej nie będę się na coś takiego pisać, bo przecież nikt mi nie kazał! Sama dobrowolnie poszłam! Nigdy więcej!
Teraz przez pryzmat czasu mogę się tylko z tego śmiać i teraz zawsze jest co opowiadać. Ale wiadomo – ciężko jest przekazać te emocje, które mną i innymi targały podczas tych 2 dni. Są takie rzeczy, których po prostu nie da się opisać słowami, bo należy je przeżyć. Potem się okaże, że było jeszcze pare takich wypraw. Dłuższych i dalszych.

Po 30 minutach jazdy znowu zagościliśmy w znajome rejony Umeå. Jedynymi rzeczami, o których wówczas myślałam to zamówić sobie czas w pralni, wziąć porządny prysznic oraz porządnie się wyspać. Wszystkie punkty zostały w krótkim czasie zrealizowane.